Kiedyś w Hiszpanii widziałam uliczną imprezę, chyba nawet bez specjalnej okazji, ludzie się po prostu bawili. Wszyscy razem, starsi i młodsi, przy jednej muzyce. Pomyślałam wtedy, że u nas takie coś by nie przeszło, bo my międzypokoleniowo bawimy się najwyżej na weselach, a i tak różnie z tym bywa. Tamta atmosfera bycia ze sobą bez względu na wiek i inne (często sztuczne) podziały musiała na mnie mocno podziałać, skoro pamiętam to po tylu latach. I niespodziewanie udało mi się doświadczyć czegoś podobnego, niezwykłej międzypokoleniowej wspólnoty. Było to parę dni temu podczas… adoracji krzyża w mojej własnej parafii.
To nie było nic nadzwyczajnego, tyle tylko, że nikt nie zapowiadał wcześniej: zapraszamy młodzież albo: zapraszamy małżonków. No więc przyszedł każdy, kto chciał – przede mną klęczał siwy człowiek, a gdzieś za mną gaworzyło kilkumiesięczne dziecko. Żadnych fajerwerków, normalnie śpiewający zespół, proboszcz modlący się zwyczajnymi słowami. Ale była w tym Prawda. I wspólnota. Trzymająca się za ręce pod jednym krzyżem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu