Na murach liceum, do którego chodziłem, ktoś napisał kiedyś sprayem: „nigdy nie pozwól, by szkoła przeszkodziła ci w uczeniu się”… To prawda, że narzekamy na system oświaty
chyba wszyscy: od dyrektorów szkół począwszy, na rodzicach i samych uczących się skończywszy. Że uczniowie narzekają na szkołę - żadną nowością nie jest: jak świat światem, a szkoła
szkołą, nikt nie lubił być zbytnio „naciskany”, a przekonanie, że da się czegoś nauczyć „bezstresowo”, czyli bez trudu i nacisku, jest mitem.
Rodzice narzekają na nauczycieli, na to, że również mitem okazuje się twierdzenie, że oświata jest bezpłatna, bo przecież podręczniki, zeszyty, składki… Nauczyciele narzekają na małe pobory,
na zmienność programów, planów i nieprzewidywalność ministerstwa. Na brak pieniędzy narzekają także dyrektorzy szkół, a ostatni pomysł rządowy, by dla szkół niepublicznych wprowadzić
podatek dochodowy, który zniszczy wiele z nich lub przekształci ze szkół społecznych w „szkoły dla bogatych”, niejednemu z nich spędza sen z oczu.
Niebagatelne znaczenie ma również eksperyment z wprowadzeniem ściągniętego z zachodnioeuropejskiego systemu kształcenia podziału na szkołę podstawową, gimnazjum i szkoły
ponadgimnazjalne. Oprócz zalet, o których tak entuzjastycznie mówili twórcy systemu, ma on i swoje wady. Największa z nich, dostrzegana już przez wielu wychowawców to
ta, że w najtrudniejszym okresie życia - okresie dojrzewania, kiedy młody człowiek ogarnięty burzą hormonalną sam nie rozumie tego, co się z nim dzieje i (jak dosadnie
i nie bez słuszności mówią praktycy wychowania) po prostu „głupieje”, gimnazjalista zostaje przez system odcięty od autorytetów, które już znał, nauczycieli, którzy byli mu bliscy
i znali go, a nowe autorytety uznaje za narzucone i z zasady odrzuca. W rezultacie tworzy się sytuacja, w której wychowawcy,
nie znając wychowanków, nie wiedzą, jak im pomóc.
W kontekście tego, że wielu rodziców nie współpracuje z nauczycielami, wychowanie powierzając całkowicie szkole, albo zwyczajnie nie interesuje się losami dziecka, bo rodzice „nie
mają czasu”, zdobywając pieniądze na utrzymanie, trudno się dziwić, że wielu młodych ludzi kuszonych przez wszechobecne media do tego, żeby już na tym etapie życia spróbować wszystkiego i samemu
decydować o tym, co jest dobre, a co złe, gubi się, raniąc boleśnie siebie samych i innych. To przecież na tym etapie życia wielu młodych sięga po alkohol i narkotyki,
a pobudzone przez media wyobraźnia i pożądanie stają się nie do opanowania, prowadząc do przedwczesnych eksperymentów seksualnych (bo nie można ich przecież nazwać miłością, do której
potrzebne jest minimum dojrzałości osobowej i odpowiedzialności), zaś w połączeniu z chęcią zdobycia pieniędzy na zaspokojenie swoich pragnień - nawet do zasilania
gimnazjalistkami szeregów prostytutek (zjawisko, niestety, coraz częstsze i zdarzające się nie tylko w wielkich miastach)…
Na szkole odbijają się również inne, bardziej długofalowe i zakorzenione w przeszłości zjawiska. Niedofinansowanie szkół już od dawna spowodowało, że w zawodzie nauczyciela
pracuje wielu ludzi, którzy do tego niezbyt się nadają, ale gdzie indziej pracy znaleźć nie mogli, bo byli zbyt mało „przebojowi”. Tu proszę pedagogów, którzy swoją ciężką pracę traktują jak
powołanie (a przed którymi chylę z pokorą czoło, wspominając wielu moich nauczycieli) o to, by nie czuli się obrażeni - nie jest to ocena całego środowiska, a jedynie
dostrzeżenie obecnego przecież w szkołach zjawiska. Gdzieś na marginesie tego zjawiska dostrzec trzeba także feminizację zawodu nauczyciela. Nie jestem antyfeministą, ale trzeba zauważyć, że
w szkole wśród wychowawców potrzebne są męskie autorytety. Dobrze, że tę rolę, tak często niedocenianą, w wielu placówkach wychowawczych spełniają księża, daj Boże - z powodzeniem.
Czy jest to pełny obraz szkoły? Na pewno nie. Redakcja Niedzieli, towarzysząc wydarzeniom, które dzieją się w naszej diecezji, często uczestniczy też w tym wszystkim, co dzieje
się w szkołach dobrego, a jest tego naprawdę wiele (patrz tekst: Wspomnienia z „Pikniku Europejskiego”). Chwała za to pedagogom, którzy pracując
często społecznie i poświęcając wychowankom cały wolny czas, swoją prace traktują jak powołanie, próbując czynić jak najwięcej dobra w ramach istniejącego systemu, a w miarę
możliwości - zmieniać także system szkolny na lepsze. Warto jednak na początku roku szkolnego zdać sobie sprawę, że dla chrześcijańskich rodziców „posyłanie” dzieci do szkoły to za mało.
To przecież oni są w pierwszym rzędzie odpowiedzialni przed Bogiem za wychowanie potomstwa, które im Stwórca powierzył. I to oni mają niezbywalne prawo i obowiązek
kształtowania oblicza szkoły, do której posyłają swoje dzieci, gdyż, jak mówi Dekret o Wychowaniu Chrześcijańskim Soboru Watykańskiego II (przypomniany przez Jana Pawła II w adhortacji
apostolskiej Familiaris Consortio: „Rodzice, ponieważ dali życie dzieciom, w najwyższym stopniu są obowiązani do wychowania potomstwa i dlatego muszą być uznani za pierwszych
i głównych jego wychowawców” (DWCH 3, por. Familiaris Consortio, 36).
Pomóż w rozwoju naszego portalu