Onaprotechnologii usłyszeliśmy z mężem pierwszy raz w 2007 r. Kiedy weszliśmy w ten program, w Polsce nie było jeszcze żadnego lekarza, który by się na tym znał - opowiada Joanna Mazurek. - Pierwszą polską instruktorką była Agnieszka Pietrusińska z Warszawy, która wyszkoliła się na własny koszt, wyjeżdżała do Stanów Zjednoczonych. Dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy i u nas zaczęło robić się głośno wokół naprotechnologii. My jeździliśmy do Lublina. Wcześniej, kiedy jeszcze nie było w Polsce lekarza, nasze wyniki były wysyłane do Stanów i tam odczytywane.
Czym jest naprotechnologia?
Reklama
Naprotechnologia to nauka dotyczącą zdrowia kobiet, wiążąca planowanie rodziny z monitorowaniem i utrzymaniem płodności kobiet. W jej przypadku stosuje się Creighton Model FertilityCare System, który opiera się na biomarkerach umożliwiających łatwe i obiektywne monitorowanie różnych hormonalnych zdarzeń w cyklu miesiączkowym. Uzyskane w ten sposób informacje mogą być interpretowane zarówno przez kobietę, jak i lekarza.
Choć w Polsce znana jest dopiero od kilku lat, naprotechnologia poparta jest długoletnimi badaniami. Wszystko zaczęło się w latach 60. ubiegłego wieku w Instytucie Pawła VI, metoda powstawała pod okiem dr. Thomasa W. Hilgersa. Badania naukowe nad Creighton Model FertilityCare System były prowadzone na Uniwersytecie Creighton.
W 2008 r. odbyło się pierwsze szkolenie w Polsce, wtedy przyjechali z Kanady nauczyciele instruktorów. W pierwszym szkoleniu uczestniczyło dwudziestu kilku instruktorów i sześciu lekarzy. Metoda staje się coraz popularniejsza - niedawno powstał nowy ośrodek w Licheniu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Czy to jest trudne?
Reklama
Założenie naprotechnologii jest takie, że para najpierw kontaktuje się z instruktorem. On uczy obserwacji tzw. biomarkerów. Największa trudność polega na nauczeniu się właściwego interpretowania wydzieliny pochwowej - obserwacje prowadzi się podczas każdej wizyty w toalecie, a pod koniec dnia na karcie obserwacji zapisuje się najbardziej płodny objaw. - Oboje z mężem, wchodząc w program naprotechnologii, byliśmy już instruktorami NPR, więc już bardzo dużo wiedzieliśmy o obserwacjach cyklu, a i tak bez pomocy fachowca nie dalibyśmy rady - mówi Joanna Mazurek. - Przy naprotechnologii w obserwację trzeba wejść naprawdę głęboko, zwrócić uwagę na wiele różnych rzeczy, poza tym trzeba posługiwać się ustandaryzowanymi określeniami, które obowiązują na całym świecie. Dzięki temu z naszą kartą możemy iść do każdego naprotechnologa na świecie, a on to odczyta i nie będzie bariery językowej. To wielki atut tej metody.
Tak szczegółowa samoobserwacja może być uciążliwa zwłaszcza na początku. Zniechęcić mogą też opowieści o częstych spotkaniach z instruktorem. W rzeczywistości nie wygląda to tak strasznie. Program zakłada osiem spotkań, tzw. follow-up-ów. Pierwsze odbywają się co dwa tygodnie, kolejne co miesiąc, potem rzadziej. Pierwsza wizyta u lekarza następuje dopiero po trzech miesiącach. Kolejne odbywają się różnie, co kwartał, co pół roku. Lekarz na podstawie karty obserwacji rozpisuje cały program - co robić w danym cyklu, jakie brać leki, jakie zastrzyki, hormony, badania. - W naprotechnologii wielki nacisk kładzie się na dobrą diagnostykę. Żeby dojść do tego, gdzie jest problem, trzeba czasami bardzo głęboko poszperać i poświęcić na to bardzo dużo czasu. Czasami co dwa dni trzeba chodzić do laboratorium i oddawać krew, żeby wykonać badania hormonów. I właśnie dzięki karcie obserwacji lekarz jest w stanie wyznaczyć najwłaściwszy dzień na takie badanie. Tu nie ma strzelania - uda się, nie uda się. Nie ma miejsca na eksperymentowanie. Każda z nas jest inna i zarówno badanie, jak i leczenie są dopasowywane indywidualnie - wyjaśnia p. Joanna.
Jak jest u nas?
Reklama
Obecnie w naszej diecezji nie ma instruktora naprotechnologii ani lekarza, który by się w tym specjalizował. Najbliższa instruktorka pracuje w Poznaniu. Lekarzy można szukać w Lublinie, gdzie działa prężny ośrodek, w Białymstoku, w Warszawie, w Licheniu. Natomiast są u nas lekarze, którzy są naprotechnologią zainteresowani, jeżdżą na konferencje, jest więc szansa, że ktoś podejmie decyzję i zacznie się szkolić. Bo naprotechnologiem nie można zostać ot tak - szkolenia trwają wiele miesięcy, kończą się egzaminami. - Nawet najmądrzejszy ginekolog, jeżeli nie zna naprotechnologii, nie skorzysta z tego, co uda się zaobserwować parze pod okiem instruktora - mówi p. Joanna. - Z mojego doświadczenia wynika, że wielu lekarzy nie potrafi nawet odczytać zwykłej karty obserwacji płodności, związanej z NPR, gdyż nie ma tego w programie ich studiów.
Dla par z naszej diecezji zainteresowanych tą metodą może być dużym rozczarowaniem odkrycie, że na naszym terenie nie ma specjalistów. Okazuje się jednak, że wychodzą im naprzeciw zdobycze techniki. Spotkania z instruktorem, zwłaszcza na początku, są częste - nie muszą jednak odbywać się twarzą w twarz. Internet daje w tym przypadku ogromne możliwości: kartę obserwacji można zeskanować i wysłać e-mailem, z instruktorem można rozmawiać przez Skype’a itd. Tą samą drogą można oglądać slajdy i przesyłać materiały - instruktorzy są do tego przygotowani. Odległość dzisiaj przestaje być problemem nie do przeskoczenia. Do lekarza trzeba się już wybrać osobiście, ale te wizyty są rzadsze niż cały program szkolenia.
Tylko jasne strony?
- Nie da się ukryć, że to jest duży wysiłek - również finansowy, bo trzeba pokryć koszty wyjazdów, jest problem logistyczny, bo trzeba w odpowiednim czasie brać urlopy itd. Ale mimo tych przeciwności mamy bardzo dobre zdanie o naprotechnologii - podkreśla p. Joanna. - Samo wejście w program naprotechnologii wymaga dużego zaangażowania się. Najpierw trzeba się nauczyć, potem obserwować i zapisywać, a tu mija miesiąc, drugi, trzeci i wciąż żadnego efektu. Nie ma się co oszukiwać - to jest wysiłek. Czasami nie jest łatwo w tym wytrwać, ale pary, które starają się o dziecko, mają olbrzymią motywację, są bardzo zdeterminowane. Ale owoce są wielkie. Wiele par nie tylko zachodzi w ciążę - przede wszystkim rodzą się zdrowe dzieci.
Często po jednym dziecku na świat przychodzi drugie, trzecie, bo dzięki naprotechnologii udało się usunąć problem, przyczyna niepłodności przestaje istnieć. Lekarz już nie jest potrzebny.
Same happy endy?
Reklama
Zdarza się, że mimo wielomiesięcznych obserwacji, zdiagnozowaniu problemu i podjęciu leczenia dziecko wciąż się nie pojawia. Bywa, że nie uda się odkryć przyczyny, a bywa też, że jakieś schorzenie zupełnie wyklucza bycie matką czy ojcem. Problemem może być również wiek. Ale już samo właściwe zdiagnozowanie sprawia, że warto się tego podjąć. - Ważne jest też to, że w naprotechnologii również przygotowuje się parę na ewentualność, że tego dziecka może nie być. Że ludzie są wartościowym małżeństwem także bez dzieci, bo w oczach Boga nic się nie zmienia, jesteśmy sakramentem. Brak dziecka nie odejmuje nic z godności małżeńskiej. Pokazuje się, że są inne drogi - jeżeli nie rodzicielstwo biologiczne, to może zastępcze, może adopcja - podkreśla doradca rodzinny. - To chroni przed popadnięciem w pewną skrajność, w której tkwi wiele par - że dziecko musi być i już, bez względu na środki. Piąta, dziesiąta nieudana próba, czujemy się coraz podlej, relacja nam się rozwala, dochodzi do wielkiej frustracji, ale wciąż próbujemy, nie odpuszczamy. Naprotechnologia ma swoje granice i przychodzi czas, po którym mówi się: koniec. Nie można ciągnąć tego w nieskończoność, bo w pewnym momencie zadziała to destrukcyjnie. Znam ludzi, którzy kilkanaście lat starali się o dziecko i ono się w końcu pojawiło - nie wiem, w jaki sposób, czy naturalnie, czy przez in vitro. Oni dla tego rodzicielstwa poświęcili wszystko: całe pieniądze, każdą wolną minutę. Przestali spotykać się z przyjaciółmi, którzy mieli dzieci, odcięli się od rodziny, bo mieli już dosyć pytań, tłumaczenia się, czuli się gorsi. Zrezygnowali ze wszystkiego, dziecko przesłoniło im cały świat. I kiedy ono się pojawiło, para tego nie udźwignęła. Bo w międzyczasie zaprzepaścili też własną relację, własną miłość. Potrzebujemy przecież przyjaciół, rodziny, pasji, wypoczynku - a ci ludzie byli zniewoleni dzieckiem, którego nie było. Cena, którą zapłacili, była zbyt wysoka.
Mimo wszystko warto
- To, co mnie i mojego męża urzekło w naprotechnologii, to całościowe spojrzenie na człowieka. Liczą się nie tylko moje ciało, moje hormony, moje narządy, ale również moja psychika - opowiada Joanna Mazurek. - W programie jest mowa o tym, jak dbać o małżeństwo, o wzajemne relacje, o dobrą komunikację. Jest mowa o modlitwie. Bo problem nie tkwi tylko w ciele. Dlatego małżonkowie wchodzą w program razem, to nie jest tylko leczenie żony. Mąż nie jest biernym obserwatorem, ma swoje do zrobienia i do powiedzenia. I to uświadamia, że oboje jesteśmy za to odpowiedzialni, nawet jeżeli tylko jedno z nas jest chore czy ma problem z płodnością. Nie ma miejsca na obwinianie kogoś. I to jest piękne.
* * *
MIROSŁAWA SZYMANIAK, instruktorka Creighton Model FertilityCare System (CrMS):
- Wysoka skuteczność w leczeniu zaburzeń zdrowia prokreacyjnego, w uzyskiwaniu poczęć w sposób naturalny jest ogromną zaletą CrMS i naprotechnologii. Godność człowieka, pary małżeńskiej, poczynanego dziecka w każdym momencie jest szanowana i zachowana.
Karta obserwacji jest ważną, pierwszą diagnozą problemu, który jest przyczyną zaburzeń zdrowia, braku poczęcia czy wczesnych poronień. Dostarcza lekarzowi informacji, które bardzo trudno byłoby uzyskać w inny sposób. Pozwala na precyzyjne, zgodne z fizjologią kobiety wykonanie badań, żeby miały wartość diagnostyczną. Pomaga w monitorowaniu postępów leczenia. I - co chyba najważniejsze - uczy parę rozpoznawania momentu, kiedy jest największa szansa na poczęcie.
Jest delikatna różnica między naprotechnologią a klasyczną medycyną, w tym drugim przypadku często zdarza się, że człowiek traktowany jest trochę przedmiotowo, bo nie ma czasu i sposobu, żeby się nad nim pochylić.
JACEK CZERNIAK, lekarz z poradni naprotechnologicznej w Licheniu:
- Naprotechnologia to medycyna oparta na faktach, na dobrych podstawach. Profesor Hilgers w trakcie szkolenia mówił nam: „Stosujcie te standardy spokojnie, nawet jeśli dopiero zaczynacie. Jesteście bezpieczni, to są sposoby postępowania, które były wypracowywane latami i są sprawdzone”.
Zrozumienie i wdrożenie tego systemu do praktyki lekarskiej może dostarczyć bardzo wiele satysfakcji. Oczywiście postępowanie jest takie, jak w medycynie szkolnej - należy zebrać szczegółowy wywiad dotyczący zdrowia. Ale nie tylko ginekologicznego - również zdrowia ogólnego i to jest bardzo ważne, bo my, lekarze, w tym pędzie, do którego zmusza nas system lecznictwa, zapominamy czasami o sprawach bardzo prostych. A już pierwsze wejście pacjenta, pierwsze spotkanie z parą zaczyna nam bardzo wiele mówić, chociażby od strony psychologicznej.
Oprac. Katarzyna Jaskólska