Reklama
Poznaliśmy się z Markiem Nowakowskim przed ponad czterdziestu laty w podziemiach studenckiego klubu Uniwersytetu Warszawskiego „Sigma”, do którego zachodził na początku lat siedemdziesiątych na koncerty tragicznie zmarłego wybitnego pianisty Mietka Kosza lub sesje jazzowe tria: Przybielski, Nadolski, Jagiełło. Choć był ode mnie niemal dwukrotnie starszy, nigdy nie stwarzał dystansu. Z dużym zaciekawieniem słuchał moich opowieści o ludziach i teatrze, zawsze wyczulony na prawdę. Jakimś szóstym zmysłem wyczuwał czyjeś kłamstwo, choćby najbardziej misternie zbudowane. Zawsze serdeczny. Coś doradził, podpowiedział. Przez lata spotykaliśmy się z niezamierzoną regularnością raz do roku. Czasem rzadziej. Zawsze przypadkiem, choć wiadomo było, że Marka Nowakowskiego można było spotkać przynajmniej raz w tygodniu na Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu czy Starówce. Nie tylko dlatego, że w tych okolicach przez lata mieszkał. Te ulice były dla niego przede wszystkim źródłem inspiracji. Podobnie jak Wola, Praga. Naszą znajomość nazwaliśmy więc „uliczną”. Bo choć czasem zdarzało się, że rozmawialiśmy godzinę, a nawet dłużej, to tkwiliśmy gdzieś na ulicy, potrącani przez przechodniów, i nigdy nie weszliśmy do kawiarni czy restauracji. A miał ich Marek, takich ulubionych i znanych, wiele na Trakcie Królewskim. Owszem, raz spotkaliśmy się „pod dachem” w redakcji „Tygodnika Solidarność” Anno Domini 1981. I jeszcze widywaliśmy się na promocjach kolejnych jego książek.
W stanie wojennym wiedział, że „jesteśmy po jednej stronie”. Później, już w III RP, orientował się, gdzie publikuję. Zauważył też moją pierwszą książkę i następne.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Warszawski kronikarz
Miał ogromną wiedzę o Warszawie. Nie tylko wyniesioną od swojego ojca nauczyciela i jego kolegów, ale w szczególności od straganiarzy, straganiarek, wszelakich lumpów. Również od wybitnych profesorów varsavianistów. Urodził się w Warszawie w 1935 r., jednak dzieciństwo i młodość spędził w podwarszawskich Włochach, dziś jednej ze stołecznych dzielnic. Jak pisał w warszawskim tygodniku „Stolica”: „Włochy to całe dzieciństwo, młodość. Wtedy podwarszawskie, połączone ze stolicą Elektryczną Kolejką Dojazdową. We Włochach zaczęło się moje pisanie. Pierwsze opowiadania drukowane w czasopismach. Te czasopisma kupowałem w kiosku z gazetami przy przejeździe kolejowym. Pierwsze honoraria przynosił listonosz z miejscowej poczty przy ulicy Kościuszki. (…) To był mikrokosmos, który decydował o wyborze drogi życia, poglądach, marzeniach. Później pępowina została odcięta. Włochy oddalały się coraz bardziej. Świat olbrzymiał. Szlaki wydłużyły się i prowadziły w różne strony. Włochy zacierały się w pamięci. Zamglone, odrealnione. Tamte dawne stawały się archeologią”.
Kto kocha Warszawę, ten...
Reklama
Marek Nowakowski zadebiutował w 1957 r. opowiadaniem wydrukowanym w „Nowej Kulturze”. Był bardzo niepewny swojej twórczości, jednak ufał kilku swoim kolegom, szczególnie Janowi Józefowi Szczepańskiemu, który przez lata był jego autorytetem i „głównym literackim recenzentem”. Podobnie jak w polityce Przemysław Górny, którego Marek Nowakowski uważał za jednego z „żyjących niezłomnych”. Studiowaliśmy razem prawo. Dla mnie był wielkim, wspaniałym kolegą. Wielkim, bo niezwykle oddanym Polsce patriotą. Był wzorem dla studentów wspomina Przemysław Górny, prawnik, polityk, założyciel podziemnej partii w latach stalinizmu, dziś w Stronnictwie Narodowym. Marek miał już wówczas niezwykłą łatwość kontaktu z ludźmi. Do nikogo się nie uprzedzał. Koleżeński i tolerancyjny bez względu na poglądy polityczne. Ja byłem wówczas narodowcem, a on był zdeklarowanym piłsudczykiem, choć jako nastolatek był walczącym marksistą. Ale nie przeszkadzało nam to w przyjaźni. I tak do ostatniej chwili pozostało. On kochał Warszawę. Był warszawskim dziejopisarzem. A kto kocha Warszawę, ten kocha Polskę. Przywracał też etos przedwojennej Polski. Jak tylko mógł, pokazywał w swojej twórczości tę przedwojenną patriotyczną Polskę. I za to również jestem mu ogromnie wdzięczny dodaje.
Reklama
Mniej więcej w tym samym czasie, co Marek Nowakowski do polskiej literatury wkraczał Ernest Bryll, wybitny polski poeta. Dziś wraca pamięcią do początków ich znajomości: Z Markiem poznaliśmy się chyba w 1953 r., a może rok, dwa lata później. Obaj byliśmy w Kole Młodych Związku Literatów Polskich. Ale choć bardzo się lubiliśmy i byliśmy kolegami, to nigdy nie zostaliśmy przyjaciółmi. On się wtedy obracał w innym towarzystwie. Czy to środowiskowym, czy literackim. Czasami chodziliśmy na wspólną wódeczkę, ale też rzadko. Generalnie jego świat nie był moim. Marek ciągle tkwił w środowisku ZLP… Nigdy jednak nie szedł na zgniłe kompromisy. Swoją postawą pokazywał, że można wydawać książki, nie idąc na jakieś wstrętne ugody. Wiem, że konstruował swego rodzaju utopię „uczciwych złodziei”, ale był to rodzaj odniesienia do poszukiwania uczciwości w ogóle. Był w tym, moim zdaniem, trochę utopijny, ale była to utopia niebywale fascynująca. Chodził zawsze swoimi drogami. To dziwna rzecz, ale kiedy Marek wyraźnie określił się po konkretnej stronie politycznej, np. współpracując z KOR-em, to tracił na tym jego pisarski warsztat. W latach siedemdziesiątych był bardzo lansowany przez środowisko Michników i im podobnych. Ale myślę, że właśnie wtedy na swój sposób tracił niezależność… Jednak, paradoksalnie, najpiękniejszym okresem w jego twórczości był dorobek stanu wojennego. Kiedy znalazł w podziemnej „Solidarności” świat uczciwości, solidarności… Po odzyskaniu niepodległości wydawało się z początku, że będzie szalenie lansowany, bo drukował dużo w podziemiu i brał czynny udział w działalności podziemnej. Lecz nagle zaczął być odkopywany przez to środowisko establishmentu, „dworu”, a nawet „wgniatany” w ziemię. Bo okazało się, że on nie kocha tych nowych postaw Michników i im podobnych. Na mieście pojawiły się jakieś plotki, że Marka literatura już nie jest taka dobra itp. Ale to dlatego, że Marek bardzo kontestował to, co zaczęło się dziać na początku III RP. Niestety, w III RP ten jego świat legend o „uczciwych złodziejach” musiał upaść w konfrontacji z tym, cośmy zobaczyli po roku 1989, kiedy to role bandytów przejęli politycy ze swoimi aferami gospodarczymi. Marek to jeden z najznakomitszych polskich prozaików. Bardzo ceniłem i cenię jego prozę. To wybitna proza.
Kronikarz nizin
Od pierwszej swojej publikacji Marek Nowakowski wydawał średnio jedną książkę na rok. Niemal każdy tom był głośno dyskutowany. Pisarz miał ogromną rzeszę wielbicieli. Według jego opowiadań powstawały słuchowiska radiowe. Twórczością Nowakowskiego zainteresował się film. I choć cenzura niekiedy niemiłosiernie cięła jego opowiadania, do pewnego czasu również wśród jej urzędników miał wielbicieli. U ich przełożonych natomiast miał opinię albo „niegroźnego wariata”, albo „kronikarza nizin społecznych”, którymi nie warto się zajmować, bo i tak są spacyfikowane. Jednak ta sympatia dla Nowakowskiego skończyła się wraz z jego zaangażowaniem politycznym po stronie opozycji w latach siedemdziesiątych, kiedy zaczął publikować w wydawnictwach emigracyjnych. A zwłaszcza w stanie wojennym, gdy jako pierwszy rozpoczął pisanie pod własnym nazwiskiem w wydawnictwach podziemnych i namawiał do tego innych. W działalność konspiracyjną zaangażował się zresztą nie tylko piórem w 1984 r. został aresztowany i przesiedział w więzieniu kilka miesięcy. Do końca jednak wspierał podziemie na różne sposoby. Zamierzałem wydać „Raport o stanie wojennym”, opublikowany już przez paryską „Kulturę”. Poszedłem więc do Marka Nowakowskiego na Długą, gdzie wtedy mieszkał opowiada Grzegorz Eberhardt, wówczas wydawca podziemnej oficyny, dziś publicysta i pisarz. Chciałem ustalić kwestię należnych autorowi tantiem. Bez problemu się dogadaliśmy. Po sprzedaniu nakładu odwiedziłem Marka. Starannie przeliczył banknoty i… oddał je, zrzekając się ich na rzecz naszych potrzeb wydawniczych. Od tego czasu rozpoczęła się nasza prywatna znajomość. Na Długą dostarczałem bibułę. Potem był „okrągły stół” i wkrótce każdy z nas szarpał się w nowo powstającej rzeczywistości. Znów spotkaliśmy się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Rozmawialiśmy o tej nowej erze, o polityce, o literaturze, publicystyce. Mówiłem, że dostrzegam coraz większą ilość tematów, problemów, którymi publicyści nie chcą się zająć. Cenzury nie ma, ale nie ma też wielu ważnych tematów w społecznym dyskursie mówiłem. Są zmilczane, często ośmieszane, wulgaryzowane. Wreszcie sam zacząłem pisać. Dziś mogę przypuszczać, że rozmowy z Markiem wpłynęły także na powstanie moich pierwszych prób publicystycznych. Marek pomógł mi również praktycznie wprowadził do redakcji „Rzeczpospolitej”, zasugerował zbliżenie z „Tygodnikiem Solidarność”. Nasze rozmowy toczyły się w czasie wielogodzinnych spacerów po mieście. Marek był niewątpliwie perypatetykiem. Jestem pewien, że nie wiedział o istnieniu biletu miesięcznego, a i zwykłego chyba nie potrzebował. Wyjątki czynił zapewne w ulewę, gradobicie, silny mróz. Niestety, jak dziś widzę, tych spacerów było o wiele za mało.
Pamiętniki uważał za autokreację
Marek Nowakowski był niechętny pamiętnikom. Uważał, że są na ogół kreowane. Jednak na przestrzeni ostatnich lat zostawił kilka opowieści o sobie. Szczególny jest zbiór 21 kapitalnych rozmów, które przeprowadził z nim Krzysztof Świątek na łamach „Tygodnika Solidarność” w latach 2009-12.Uzupełnione o rozmowę przeprowadzoną przez Grzegorza Eberhardta, znalazły się w książce „Okopy Świętej Trójcy”. Te nasze rozmowy to były wspomnienia ludzi i miejsc w Warszawie, które pan Marek Nowakowski znał, a które dziś już nie istnieją w pejzażu miasta mówi Krzysztof Świątek. Te jakieś małe warsztaciki, kawiarnie, do których zaglądał... Nasze rozmowy odbywały się u niego w mieszkaniu na Śniadeckich. Zawsze miały podobny scenariusz. Najpierw rozmawialiśmy o bieżących sprawach politycznych. Pytał, co tam w „Solidarności”, którą bardzo cenił. Uważał, że jest to organizacja wciąż niezależna od władzy, idąca własną ścieżką. To go interesowało. Zachęcał do czytania książek, które były jego lekturami. Wychodziłem po każdej takiej rozmowie bogatszy o wiedzę. Postrzegałem pana Marka jako inteligenta o tradycji II Rzeczypospolitej. Miał ogromne oczekiwania intelektualne i duchowe wobec innych. Interesował go i fascynował szewc, który po pracy czytał Dostojewskiego. Opowiadał o takich, którzy byli agnostykami, ale zastanawiali się nad sprawami religii. Był dla mnie erudytą. Posługiwał się niezwykle pięknym językiem. A przecież nie zawsze zdarza się, że ten, kto ma barwny język literacki, takim samym się posługuje. Kiedy opisywał III RP, używał niekiedy bardzo turpistycznych sformułowań: „Trujące opary”, „duchowa zmarzlina”, „zapadlisko”. Te zwroty zapadły mi w pamięć szczególnie. Były niezwykle plastyczne. Jemu przede wszystkim zależało na tym, by pokazać prawdę o ludziach. Jakie z tego wnioski wyciągną czytelnicy to już inna sprawa. On nie uważał, że jest człowiekiem od potępiania. Wiedział, jak różne są koleje ludzkiego losu. To nie znaczy, że rozmywał prawdę. Wręcz przeciwnie. Wiadomo było, że był bardzo gorzkim recenzentem, m.in. polityków III RP, ludzi, których przecież dobrze znał. Często kolegów. Prywatnie był bardzo bezpośredni. Ostatnio spotkaliśmy się w kwietniu 2014 r. Przyjął mnie, już leżąc. Ale miał jasność umysłu. Rozmawialiśmy o Szewczence i malarstwie Chełmońskiego malarstwo było dla niego ważne. Mówiłem też, że trzeba zrobić jakąś promocję naszej książki. Ale nie wiedziałem, że jego choroba szybko postępuje... Zawsze, żegnając się, mówił: „Dobrego”. Tym razem dodał: „Dziękuję”.