Już nie raz wspominałam, że historia w szkole nie była moim ulubionym przedmiotem. Zresztą, może by i była, gdyby nie czasy, w których pobierałam nauki. Dziś lata 50. ubiegłego wieku to już niemal prehistoria. No cóż, uczono nas głównie o powstaniach chłopskich i robotniczych i o nagannej postawie wszelkich burżujów. Zestaw lektur o bohaterach rewolucji itp. dopełniało obowiązkowe prowadzenie dziennika tych lektur. Świerczewski, Dzierżyński, powieściowy Timur itd. – jak ostatnio przypomniał jeden ze słuchaczy mojej audycji w Polskim Radiu.
Druga wojna światowa też była ukazywana mało wyraziście, choć trzeba przyznać, że jeszcze wtedy Niemców i Rosjan nazywało się po imieniu. Były dwa państwa niemieckie – jedno złe, a drugie dobre – oraz jeden wielgachny Związek państw socjalistycznych, a właściwie republik, do którego podobno pretendowaliśmy usilnie, choć nie wszyscy. Trudno się było w tym rozeznać, tym bardziej że ludzie mieli różne osobiste i rodzinne doświadczenia czy obserwacje. Doszło do tego, że obowiązywało jakby przysłowie odwrotne do tego, które mówiło: „Choćby cię smażono w smole, nie mów w domu, co się działo w szkole”, czyli omerta – ale w drugą stronę. Uczeni medycy nazywają podobne stany schizofrenią. Dla nas to była codzienność. I smutna konieczność.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dzień Podziemnego Państwa Polskiego – święto obchodzone co roku 27 września – przypomina o tym wszystkim. Historii możemy się teraz uczyć i nie ma żadnych ograniczeń, chyba że sami je sobie narzucimy.
Ale to już zupełnie inna historia...