Pamiętam pewną anegdotę o człowieku, który nigdy nie miał czasu na modlitwę. Przyszedł nawet zapytać kapłana, jak to zrobić, by wreszcie się pomodlić. Pokazał swój terminarz, w którym
faktycznie aż gęsto było od zaplanowanych spotkań i trudno było wcisnąć choćby chwilę dla Pana Boga, a żaden z zaplanowanych punktów nie mógł być przesunięty. Kapłan przewrócił
więc kilka stron i w pierwszym wolnym miejscu umieścił wpis: „spotkanie z Panem Bogiem”. Podobne notatki sporządził w jeszcze wielu miejscach, po
czym dodał: „Pamiętaj, by tych spotkań też nie przesuwać pod żadnym pozorem”.
Często możemy się spotkać z podobnymi tłumaczeniami... Nie mam czasu na modlitwę, Mszę św. Jest przecież tyle obowiązków. Nie mam pieniędzy na katolicką gazetę czy książkę. Nie mam kiedy
wybrać się na nabożeństwo, poza tym ono tak długo trwa, czy nie można by tego skrócić? Nie mam jak pójść na pielgrzymkę. Tak nam brak czasu, choćby tych kilku chwil na poranną czy wieczorną modlitwę.
A równocześnie tak wiele czasu spędzamy przed telewizorem, oglądając niekończące się seriale o niczym; oczywiście opuszczenie choćby odcinka lub jego części nawet nie wchodzi w grę.
Na dobrą książkę czy gazetę nie ma grosza, ale ile ich przeznaczamy na rzeczy absolutnie zbędne. Ludzie młodzi tłumaczą się, że ich nie stać na zakup prasy religijnej, a jednocześnie wydają
mnóstwo pieniędzy choćby na wysyłanie SMS-ów, ot tak, dla zabawy. Na wakacyjne rekolekcje ich nie stać, ale stać na dwudniową wycieczkę klasową kosztującą tyle samo, co dwutygodniowy turnus. Podobne przykłady
można by mnożyć.
Czy problemem jest faktycznie brak czasu lub pieniędzy? Myślę, że nie. Tak naprawdę sytuacja przypomina człowieka z przytoczonej na początku anegdoty. Chodzi o to, że powinniśmy
Boga traktować jako kogoś szczególnego w naszym życiu, a my nieraz nie chcemy przyznać Mu nawet takich praw, jakie przyznajemy innym. To On musi nieraz czekać w kolejce,
bo na inne sprawy jest czas i są pieniądze, a dla Niego nie. Problem tkwi w nas, w miejscu i roli, jaką wyznaczyliśmy dla religijności w naszym
życiu.
W przypowieści ewangelicznej o synu marnotrawnym (lub miłosiernym ojcu - jak wolą niektórzy) (zob. Łk 15, 11) pomijamy nieraz ważny jej element - drugiego syna, który widząc
przyjęcie zgotowane temu „marnotrawnemu”, nie chce wejść do domu. „Cały czas wiernie ci służę i co mam za to?” - brzmi jego wątpliwość. Jest w domu
ojca, ale jego marzenia chyba są tam, skąd wraca jego brat. On też chętnie by poszedł, tylko pewnie brak mu odwagi, bo podobnie jak brat na początku - nie widzi żadnej wartości w „byciu
w domu ojca”. Brat poszedł, zrozumiał i wrócił; on wciąż jest daleko, będąc przecież blisko. Podobnie jak dzisiejszy człowiek starający się zachować pozory - chodzenia
do kościoła czy zachowywania Bożych przykazań, równocześnie jednak niewidzący w tym żadnej wartości i starający się przy każdej okazji zwolnić się z wszystkiego pod byle
pretekstem.
Słyszałem ostatnio wypowiedź kapłana, który zachwycał się, jak wielu ludzi przychodzi do jego świątyni na niedzielną Mszę św. bez kazania - „bo jest krótko, więc przychodzą, a tak,
to by nie przyszli”. Jeśli nawet w niedzielę nie są w stanie poświęcić Panu Bogu czasu na pełne uczestnictwo w Eucharystii, na posilenie się Jego Ciałem, na umocnienie
swej wiary wysłuchaniem kilku zdań o Bogu, to ich przyjście na Mszę św. bez kazania wygląda mi tylko na „odrobienie pańszczyzny”, spełnienie przykrego obowiązku dla uspokojenia
(czy wręcz uśpienia) sumienia. Jeśli nie mają wystarczająco czasu na udział w pełnej Mszy św., to nie wierzę, że później w inny sposób spotykają się ze Słowem Bożym. Wegetują
duchowo, utwierdzając się w przekonaniu, że „obowiązek spełnili”. Czy jednak miłość Boga to tylko spełnianie obowiązku? Czy nie chodzi tu o coś więcej?
Zastanówmy się, jakie miejsce ma Pan Bóg w naszym życiu, a odpowiedzią niech nie będą gładkie słowa i piękne zapewnienia, ale konkretne decyzje i czyny
naszego życia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu